W skrócie sprowadza się to, co zamieszczone zostało w tytule wpisu, do tego, że w moim mieszkaniu wszelakie urządzenia świecące - a przynajmniej te, u których świecenie jest nadrzędną funkcją - zaczęły zawodzić w sposób zmasowany. Totalnym apogeum jest mój pokój, w którym jedna lampka się rozpada, druga mruga i trzeba ją ustawiać przez pół godziny, żeby przez następne pięć minut świeciła jednolicie, a w żyrandol trzeba walić kijem od szczotki (albo czymkolwiek innym, sprawdza się "jo" oraz replika miecza świetlnego) przez minut dziesięć, żeby zaczął świecić i nie przestał po dwóch. Do tego dochodzi jeszcze przedpokój, gdzie chyba żarówka się przepaliła, ale nie chce mi się szukać drabiny, żeby to sprawdzić, łazienka, gdzie z dwóch świateł jedno przestało funkcjonować, a klosze są tak zamocowane, że boję się je ruszać, bo jeszcze mi się zwalą na łeb jak będę korzystał z kibelka i mnie sanitariusze zobaczą w dość nieciekawej scenerii, a w dodatku w kuchni siada oświetlenie piekarnika. Jeszcze mi zaczną meble latać po pokoju i stwierdzę, że jak nic moje mieszkanie znajduje się bezpośrednio nad starym indiańskim cmentarzem. Chyba zresztą jakiegoś Indianina widziałem pod zlewem.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz