Wczoraj udałem się ze swoją dziewczyną do kina na Film, O Którym Jest Głośno. Mowa oczywiście o Avatarze, w jedynej słusznej wersji IMAXowej. Czemu jedynej słusznej? O tym za chwilę. Zacznijmy może od tego, że sam fakt, że udało mi się Kasię zaciągnąć na tę produkcję ociekającą specjalnymi efektami osadzonymi w świecie tak fantastycznym, jak to tylko możliwe, jest wart uwagi. Kasia bowiem nie jest zbyt wielką fanką wszelakiej maści produkcji s-f i jedynym sposobem na zmuszenie jej do udania się ze mną na seans było postawienie jej przed faktem dokonanym. Wcześniej taka taktyka dała pozytywne rezultaty w przypadku "filmu o krewetkach" (czyli Dystryktu 9), miałem nadzieję, że podobnie będzie i w przypadku "filmu o smurfach".
Samo dostanie biletów na seans nie było sprawą prostą - film jest dosłownie oblegany, szczególnie wersja IMAXowa, i musiałem zarezerwować bilety z prawie dwutygodniowym wyprzedzeniem, żeby nie musieć siedzieć w pierwszym rzędzie sprawiając tym samym, że przez następny miesiąc chodziłbym po świecie jak Dyzio Marzyciel gapiący się cały czas w niebo. Zatem w roku 2009 zarezerwowałem bilety na rok 2010 i na dwa dni przed seansem pojechałem je odebrać. Mój pierwszy plan, którym było skorzystanie z bardzo sympatycznej opcji "Środy z Orange", spalił na panewce - okazało się bowiem, że Avatar tą promocją objęty nie jest... Dlaczego? Bo to jest i tak bardzo popularny film, więc kina będą trzepać kasę i bez żadnych zniżek. Nie ma to jak uczciwość wobec klientów. Nieważne, byłem wystarczająco zdesperowany, żeby zapłacić prawie 50zł za dwa bilety - czułem się prawie, jakbym szedł do teatru (do Powszechnego na Małą Scenę bilety po zniżce studenckiej są niewiele droższe od tych kinowych, które kupiłem). Mniejsza o to - był poniedziałek, a ja bilety miałem w portfelu po ściągnięciu, przy użyciu terminalu i karty płatniczej, 48zł z mojego konta.
Nadeszła środa, więc udaliśmy się z Kasią do centrum handlowego (jak ja tych miejsc nie znoszę) w celu obejrzenia smurfów. Zasiedliśmy w fotelach w Odpowiednio Dobranych Miejscach (pośrodku sali, z tyłu) i od razu zaczęliśmy się zastanawiać jak bardzo upośledzonym człowiekiem trzeba być, żeby wydać tyle kasy na bilet i zadowolić się miejscami na samym przodzie, z lewej czy prawej strony... Patrząc się z całkiem bliska na ekran o wymiarach 18m na 24m... Przecież to lepiej... W sumie to lepiej już sobie zrobić lewatywę z soku z cytryny. Widać niektórych kręcą takie zboczenia. Film się rozpoczął, włożyłem okulary (od których po pięciu minutach mnie już uszy bolały) i zacząłem oglądać.
3D, bowiem tymi dwoma znaczkami Avatar jest promowany (oraz słowem "cyfrowy"), robi wrażenie, ale chyba nie takie, jakie człowiek chciałby, aby robiło. Oglądając film czułem się, jakbym patrzył na planszę z rozkładanych książeczek, które pamiętam z dzieciństwa - na różnej głębokości (bo tak nazwę wprowadzony dodatkowy wymiar) ukazane były dwuwymiarowe obiekty. I robi to wrażenie, ale tylko dlatego, że jest to coś nietypowego. Z 3D ma to tyle wspólnego, ile wspomniana książeczka - jest to coś innego niż normalny obrazek, ale do trzeciego wymiaru trochę brakuje. Jeśli o mnie chodzi, to bardziej pasowałoby tutaj określenie 2,5D. Wiem, wiem, czepiam się. Po prostu nie lubię, jak mi ktoś próbuje wcisnąć coś, mówiąc, że jest to czymś innym. A 2,5D to 3D jednak nie jest. Moje oczy natomiast do oglądania quasi-głębi przyzwyczajone nie są. Stąd cały czas złudzenie trzeciego wymiaru doprowadzało do tego, że oczy mnie bolały, bo nawykłe do kontroli starały się skupić wzrok na tym, na czym skupić go nie mogły, bowiem ustawianie ostrości od nich zupełnie nie zależało. Zatem projekcja była czymś na pewno ciekawym i nietypowym, jednak na tyle niekomfortowym, że zdecydowanie wolałbym ten sam film obejrzeć w normalnej wersji 2D.
Kolejną rzeczą, która denerwowała mnie, a niektórych musiała doprowadzać do furii, były napisy. Te, przygotowane na potrzeby polskiej wersji, wołały wręcz o pomstę do nieba. Wykonanie ich bowiem specjalnie pod tę edycję pseudo-trójwymiarową to coś więcej, niż tylko przetłumaczenie tekstu. Trzeba przystosować sposób ich wyświetlania do techniki projekcji całego obrazu. Złe zrobienie tego skutkuje tym, co miałem okazję zaobserwować podczas seansu - małe literki, gubiące ostrość, których czytanie to jedynie udręka. Domyślam się, że wkomponowanie takich napisów w obraz przystosowany do oglądania przez pryzmat spolaryzowanych okularów to wcale nieproste zajęcie, nie zmienia to jednak faktu, że powinno to według mnie zostać zrobione o wiele lepiej. Mi to na szczęście przeszkadzało tylko trochę - z reguły napisów nie czytam, jednak ich obecność automatycznie przyciągała mój wzrok i to wystarczyło, by ich technicznie złe wykonanie mnie irytowało - podejrzewam jednak, że osobom zmuszonym do ich czytania koszmarnie psuło to zabawę.
O samym filmie pisać zbyt wiele nie zamierzam - historia oklepana, wzbogacona standardową muzyką pełną patosu i upiększona romansem jak z Harlequina. Według mnie produkcja warta jest obejrzenia jedynie ze względu na niesamowitą oprawę wizualną - a ta rzeczywiście robi wrażenie (nawet wspomniana wersja 2,5D, którą mimo swojego narzekania polecam).
Głównym natomiast problemem, związanym z opisywanym przeze mnie wyjściem do kina, jest fakt, że nie mam pojęcia jak ów film się kończy. I nie jest temu winien ani mój pęcherz, który z całą pewnością zapewniłby mi złoty medal w dyscyplinie "wypij galon wody i nie sikaj jak najdłużej", ani nawet pęcherz Kasi, który z kolei jej zagwarantowałby ostatnie miejsce w zawodach pod hasłem "nie sikaj przez najbliższe dwie minuty po uprzednim wysikaniu się". Za nieznajomość zakończenia odpowiedzialne jest natomiast same kino, a konkretniej sprzęt, który nawalił i zamiast końcowych 20-30 minut filmu postanowił zrobić widzom pranie mózgu. Na czym ono polegało? Otóż w pewnym momencie zapętleniu uległa jedna kwestia wypowiadana przez bohaterkę: "You know he's gonna commit that bomber straight to the Tree of Souls". I tak w kółko. Przez pierwsze 5 minut obraz leciał dalej, jak gdyby nigdy nic, my natomiast słuchaliśmy jedynie tej jednej kwestii. Z początku ludzie się śmiali. Później zaczęli bić prawo. Następnie nastąpiły gwizdy, głośne protesty skierowane w kierunku operatora a w końcu i przekleństwa, zarówno te łagodne, jak i pikantniejsze. Niektórzy zaczęli się ruszać z miejsc i wychodzić z sali, by Zrobić Z Tym Wszystkim Porządek. Po 5 minutach natomiast obraz zniknął i zapaliły się światła. Cały czas leciało jednak w kółko "You know he's gonna commit that bomber straight to the Tree of Souls". Ja z początku nuciłem do rytmu, po pewnym czasie zacząłem ruszać się w przód i w tył wypowiadając kwestię razem z głośnikami. I muszę przyznać, że zaczęło mnie to pochłaniać z każdą sekundą coraz bardziej! Niestety moje zapędy zostały powstrzymane - w końcu i owe słowa, które wciąż tłuką mi się po głowie, zamarły. Po pewnym czasie zawitał do nas Człowiek Z Obsługi - przeprosił bardzo za problemy techniczne (oczywiście cała negatywna energia skumulowana w ludziach znalazła swoje ujście w atakach właśnie na niego, ale tak to zazwyczaj wygląda - to posłańcy zwykle kończą bez głowy) i zaproponował następujące rozwiązania:
Samo dostanie biletów na seans nie było sprawą prostą - film jest dosłownie oblegany, szczególnie wersja IMAXowa, i musiałem zarezerwować bilety z prawie dwutygodniowym wyprzedzeniem, żeby nie musieć siedzieć w pierwszym rzędzie sprawiając tym samym, że przez następny miesiąc chodziłbym po świecie jak Dyzio Marzyciel gapiący się cały czas w niebo. Zatem w roku 2009 zarezerwowałem bilety na rok 2010 i na dwa dni przed seansem pojechałem je odebrać. Mój pierwszy plan, którym było skorzystanie z bardzo sympatycznej opcji "Środy z Orange", spalił na panewce - okazało się bowiem, że Avatar tą promocją objęty nie jest... Dlaczego? Bo to jest i tak bardzo popularny film, więc kina będą trzepać kasę i bez żadnych zniżek. Nie ma to jak uczciwość wobec klientów. Nieważne, byłem wystarczająco zdesperowany, żeby zapłacić prawie 50zł za dwa bilety - czułem się prawie, jakbym szedł do teatru (do Powszechnego na Małą Scenę bilety po zniżce studenckiej są niewiele droższe od tych kinowych, które kupiłem). Mniejsza o to - był poniedziałek, a ja bilety miałem w portfelu po ściągnięciu, przy użyciu terminalu i karty płatniczej, 48zł z mojego konta.
Nadeszła środa, więc udaliśmy się z Kasią do centrum handlowego (jak ja tych miejsc nie znoszę) w celu obejrzenia smurfów. Zasiedliśmy w fotelach w Odpowiednio Dobranych Miejscach (pośrodku sali, z tyłu) i od razu zaczęliśmy się zastanawiać jak bardzo upośledzonym człowiekiem trzeba być, żeby wydać tyle kasy na bilet i zadowolić się miejscami na samym przodzie, z lewej czy prawej strony... Patrząc się z całkiem bliska na ekran o wymiarach 18m na 24m... Przecież to lepiej... W sumie to lepiej już sobie zrobić lewatywę z soku z cytryny. Widać niektórych kręcą takie zboczenia. Film się rozpoczął, włożyłem okulary (od których po pięciu minutach mnie już uszy bolały) i zacząłem oglądać.
3D, bowiem tymi dwoma znaczkami Avatar jest promowany (oraz słowem "cyfrowy"), robi wrażenie, ale chyba nie takie, jakie człowiek chciałby, aby robiło. Oglądając film czułem się, jakbym patrzył na planszę z rozkładanych książeczek, które pamiętam z dzieciństwa - na różnej głębokości (bo tak nazwę wprowadzony dodatkowy wymiar) ukazane były dwuwymiarowe obiekty. I robi to wrażenie, ale tylko dlatego, że jest to coś nietypowego. Z 3D ma to tyle wspólnego, ile wspomniana książeczka - jest to coś innego niż normalny obrazek, ale do trzeciego wymiaru trochę brakuje. Jeśli o mnie chodzi, to bardziej pasowałoby tutaj określenie 2,5D. Wiem, wiem, czepiam się. Po prostu nie lubię, jak mi ktoś próbuje wcisnąć coś, mówiąc, że jest to czymś innym. A 2,5D to 3D jednak nie jest. Moje oczy natomiast do oglądania quasi-głębi przyzwyczajone nie są. Stąd cały czas złudzenie trzeciego wymiaru doprowadzało do tego, że oczy mnie bolały, bo nawykłe do kontroli starały się skupić wzrok na tym, na czym skupić go nie mogły, bowiem ustawianie ostrości od nich zupełnie nie zależało. Zatem projekcja była czymś na pewno ciekawym i nietypowym, jednak na tyle niekomfortowym, że zdecydowanie wolałbym ten sam film obejrzeć w normalnej wersji 2D.
Kolejną rzeczą, która denerwowała mnie, a niektórych musiała doprowadzać do furii, były napisy. Te, przygotowane na potrzeby polskiej wersji, wołały wręcz o pomstę do nieba. Wykonanie ich bowiem specjalnie pod tę edycję pseudo-trójwymiarową to coś więcej, niż tylko przetłumaczenie tekstu. Trzeba przystosować sposób ich wyświetlania do techniki projekcji całego obrazu. Złe zrobienie tego skutkuje tym, co miałem okazję zaobserwować podczas seansu - małe literki, gubiące ostrość, których czytanie to jedynie udręka. Domyślam się, że wkomponowanie takich napisów w obraz przystosowany do oglądania przez pryzmat spolaryzowanych okularów to wcale nieproste zajęcie, nie zmienia to jednak faktu, że powinno to według mnie zostać zrobione o wiele lepiej. Mi to na szczęście przeszkadzało tylko trochę - z reguły napisów nie czytam, jednak ich obecność automatycznie przyciągała mój wzrok i to wystarczyło, by ich technicznie złe wykonanie mnie irytowało - podejrzewam jednak, że osobom zmuszonym do ich czytania koszmarnie psuło to zabawę.
O samym filmie pisać zbyt wiele nie zamierzam - historia oklepana, wzbogacona standardową muzyką pełną patosu i upiększona romansem jak z Harlequina. Według mnie produkcja warta jest obejrzenia jedynie ze względu na niesamowitą oprawę wizualną - a ta rzeczywiście robi wrażenie (nawet wspomniana wersja 2,5D, którą mimo swojego narzekania polecam).
Głównym natomiast problemem, związanym z opisywanym przeze mnie wyjściem do kina, jest fakt, że nie mam pojęcia jak ów film się kończy. I nie jest temu winien ani mój pęcherz, który z całą pewnością zapewniłby mi złoty medal w dyscyplinie "wypij galon wody i nie sikaj jak najdłużej", ani nawet pęcherz Kasi, który z kolei jej zagwarantowałby ostatnie miejsce w zawodach pod hasłem "nie sikaj przez najbliższe dwie minuty po uprzednim wysikaniu się". Za nieznajomość zakończenia odpowiedzialne jest natomiast same kino, a konkretniej sprzęt, który nawalił i zamiast końcowych 20-30 minut filmu postanowił zrobić widzom pranie mózgu. Na czym ono polegało? Otóż w pewnym momencie zapętleniu uległa jedna kwestia wypowiadana przez bohaterkę: "You know he's gonna commit that bomber straight to the Tree of Souls". I tak w kółko. Przez pierwsze 5 minut obraz leciał dalej, jak gdyby nigdy nic, my natomiast słuchaliśmy jedynie tej jednej kwestii. Z początku ludzie się śmiali. Później zaczęli bić prawo. Następnie nastąpiły gwizdy, głośne protesty skierowane w kierunku operatora a w końcu i przekleństwa, zarówno te łagodne, jak i pikantniejsze. Niektórzy zaczęli się ruszać z miejsc i wychodzić z sali, by Zrobić Z Tym Wszystkim Porządek. Po 5 minutach natomiast obraz zniknął i zapaliły się światła. Cały czas leciało jednak w kółko "You know he's gonna commit that bomber straight to the Tree of Souls". Ja z początku nuciłem do rytmu, po pewnym czasie zacząłem ruszać się w przód i w tył wypowiadając kwestię razem z głośnikami. I muszę przyznać, że zaczęło mnie to pochłaniać z każdą sekundą coraz bardziej! Niestety moje zapędy zostały powstrzymane - w końcu i owe słowa, które wciąż tłuką mi się po głowie, zamarły. Po pewnym czasie zawitał do nas Człowiek Z Obsługi - przeprosił bardzo za problemy techniczne (oczywiście cała negatywna energia skumulowana w ludziach znalazła swoje ujście w atakach właśnie na niego, ale tak to zazwyczaj wygląda - to posłańcy zwykle kończą bez głowy) i zaproponował następujące rozwiązania:
- dokończenie filmu w zwykłej sali, też w wersji 3D
- rozdanie każdemu z widzów vouchera uprawniającego do wejścia na dowolny seans przez najbliższe pół roku
- zwrot pieniędzy za bilet
Ostatnia opcja wypowiedziana została natomiast tak cicho i w dodatku z uśmiechem sugerującym "mogą państwo próbować", że większość od razu zdecydowała się na wzięcie voucherów. Dla mnie natomiast dwie wejściówki były zupełnie nieopłacalne, gdyż zazwyczaj chodzę z Kasią do kina w środy, i korzystam wtedy ze wspomnianej promocji "Środy z Orange" - wówczas za dwa bilety płacimy w sumie 21zł. Na seans ów, który skończył się niepowodzeniem, wydałem natomiast aż 48zł. I co z tego, że można na ów voucher pójść też do IMAXa, skoro jedyną rzeczą wartą w nim obejrzenia jest ów Avatar, który obejrzałem prawie cały i z całą pewnością nie będzie mi się chciało na niego drugi raz iść. Postanowiłem zatem, że powalczę o zwrot pieniędzy, o który w moim mniemaniu nie powinienem musieć walczyć - powinien on bowiem być zagwarantowany w takich właśnie sytuacjach przez politykę kina. Okazało się, że niemrawa mina w momencie poinformowania nas o tej możliwości miała jedynie nakłonić nas to skorzystania z wejściówek - w kasie bowiem zwrot pieniędzy nastąpił bez żadnych zbędnych formalności, chociaż nie bez znaczenia był tutaj fakt, że mam w zwyczaju pchanie do portfela wszelkich świstków papieru jakie dostaję, więc na pytanie pani z kasy, czy mam może paragon, uśmiechnąłem się i wręczyłem jej nie tylko jego, ale i zbyteczny zupełnie wydruk z terminalu.
Ogólnie z wyjścia jestem zadowolony - zapłaciłem w poniedziałek 48zł kartą, obejrzałem prawie cały film, na który szedłem tylko dla efektów specjalnych i zobaczenia co to znaczy 3D w kinie, po czym rzeczone 48zł odebrałem w środę i włożyłem do portfela. Gdybym miał więc jakoś podsumować całą wyprawę określiłbym ją Najbardziej Absurdalnym Wypłaceniem Pieniędzy Z Bankomatu W Całym Moim Życiu.
Ogólnie z wyjścia jestem zadowolony - zapłaciłem w poniedziałek 48zł kartą, obejrzałem prawie cały film, na który szedłem tylko dla efektów specjalnych i zobaczenia co to znaczy 3D w kinie, po czym rzeczone 48zł odebrałem w środę i włożyłem do portfela. Gdybym miał więc jakoś podsumować całą wyprawę określiłbym ją Najbardziej Absurdalnym Wypłaceniem Pieniędzy Z Bankomatu W Całym Moim Życiu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz