piątek, 24 czerwca 2011

Nie mogę ci pomóc - jestem czołgiem

Za grami MMO nie przepadałem nigdy. Nie jestem w stanie powiedzieć czemu - chyba chodziło o to, że sens miały one dla mnie tylko wtedy, kiedy grało się ze znajomymi. Ja natomiast znajomych... hmm... nigdy nie miałem. Miałem garstkę przyjaciół. A do tego dochodzili ludzie, których znałem, a z którymi kontakty społeczne kończyły się na "dzień dobry" i "do widzenia". Moi przyjaciele natomiast w gry MMO nie grywali.

Zresztą, nawet gdybym miał z kim pograć, to pewnie i tak nic by z tego nie wychodziło - z bardzo prostego powodu. Nie lubię, kiedy coś decyduje za mnie jak długo mam grać - a w przypadku grania z innymi to w pewien sposób właśnie oni za mnie podejmują decyzję ile spędzimy na tym czasu. W końcu jak się decyduję na rozgrywkę z innym człowiekiem, to muszę go szanować. Nie mogę tak po prostu w połowie napieprzania jakiegoś bossa stwierdzić, że mam to w dupie, wyłączyć komputer i pójść poczytać książkę - w końcu współpraca zobowiązuje. Nie będę złamanym chujem i nie oleję znajomych. Przy założeniu, że ich mam. Taki już jestem. Głupi.


Dodatkowym powodem takiego stanu rzeczy (mowa o niegraniu w MMO i, ogólnie, w gry sieciowe) był fakt, że wychowałem się w dobie, gdy Internetu nie miał nikt, a tym bardziej ja, i od małego grałem tylko i wyłącznie w produkcje singlowe. Strategie, erpegi, przygodówki, platformówki - wszystko sam na sam z monitorem, często w nocy, gdy normalne osoby już grzecznie sobie spały. Ja wówczas grzecznie nie spałem, tylko napierdalałem smoki i inne stwory mniej lub bardziej fikcyjne. I weszło mi to w krew. Na tyle, że za każdym razem, gdy mam w coś pograć z innymi, czuję się mocno zagubiony. Wolę napierdalać tak, by nikt nie widział. To takie intymne dla mnie, to napierdalanie.

Przywykłem już do tego, że gram sam sobie i dla siebie, i nawet w tytuły pokroju Left 4 Dead, które tak naprawdę nie mają sensu bez współtowarzyszy, naparzam w pojedynkę. I nawet tam, grając z botami, czuję się dziwnie. Taki nagi i wyeksponowany.

Tym większe było moje zdziwienie, gdy znalazłem tytuł, w który grać można tylko i wyłącznie z innymi, a w który wpadłem po uszy momentalnie. Jak śliwka w gówno. Nie wiem czemu w gówno, ale brzmi ciekawie. Stymulująco, rzekłbym. Ale nie rzeknę.

Niektórzy pewnie domyślili się już zaraz po przeczytaniu tytułu o jakiej grze mowa. Jest nią World of Tanks, czyli, mówiąc krótko, aczkolwiek idealnie podkreślając sens tej produkcji - napierdalanie czołgami. Pojedyncza rozgrywka to trwająca 5-15 minut bitwa, w której dwie drużyny po piętnaście czołgów każda napieprzają się. I tyle. Są co prawda różne czołgi, artyleria, niszczyciele, drzewka rozwoju, zbierana kasa i doświadczenie, wymieniane osprzętu itp, ale w skrócie całość idealnie łapie się w tym, co napisałem przed chwilą - jest to napierdalanie czołgami.


Czemu napierdalanie czołgami tak bardzo mnie urzekło? Jeden - jest to napierdalanie. Dobre napierdalanie to dobre napierdalanie. Zawsze lubiłem napierdalać. W każdym rpgu brałem postać, która napierdalać mogła. W Diablo był to wojownik, w Diablo 2 - barbarzyńca. W Falloutach - zawsze jakiś przypakowany gość, który chodził i, no, napierdalał. Złodziejaszki, magowie - to nie dla mnie. Za dużo możliwych opcji, za dużo taktyki, za dużo myślenia. I za mało napierdalania.

Dwa - są to czołgi. Nie rozwinę tego punktu. Zresztą, jeśli nie jest to dla Was wystarczające, to i tak żadne rozwijanie tego już nie zmieni. Czołgi to czad i trzeba to czuć. Jak się nie czuje, to nikt tego Wam nie wytłumaczy.

WoT to nie jest symulacja. Na szczęście. Czołgiem jeździmy WSAD-em, wieżyczką sterujemy myszką. I tyle, cała filozofia. Proste jak budowa cepa. I na szczęście. Zesrałbym się na różowo, gdybym musiał opanować klawiszologię rodem z hardkorowych symulatorów lotniczych. Pamiętacie je jeszcze? Nie dość, że każdy klawisz robił co innego, to na dodatek każdy klawisz z shiftem, ctrlem, altem i wszystkimi możliwymi ich kombinacjami też. Człowiek miał przed sobą wydrukowane pięć map zbindowania przycisków. A i tak wystartować mu się udało dopiero po sześciu godzinach wpierdalania się w wieżę lotniczą. Zresztą, to i tak był pikuś - wylądować bowiem bez problemu nie udało się, kurwa, nigdy.

Tutaj tego problemu nie ma - jedziemy do przodu, do tyłu, skręcamy, kręcimy działkiem, kółkiem myszy robimy zoom. A przyciskiem - napierdalamy. I, jak to mają czołgi w zwyczaju, napierdalamy naprawdę konkretnie.


Z tego, co napisałem, można by wywnioskować, że to zwykły arcade. Bo tak to brzmi. Jednak prostackie wręcz sterowanie to jedynie jeden aspekt. Są i inne. System uszkodzeń już wcale prostacki nie jest. W zależności od tego, gdzie oberwie nasz czołg, inaczej to odczujemy. Uszkodzony może zostać praktycznie każdy komponent naszej samobieżnej bestii - układ napędowy, wieżyczka, działo, skład amunicji, radiostacja. I uszkodzonej części spada wydajność. Wieżyczka wolniej się kręci, my wolniej się przemieszczamy, wolniej się ładują naboje, trudniej jest namierzyć cel, zmniejsza się zakres widzenia...

Dodatkowo każdy pojazd ma swoją załogę - kierowcę, ładowniczego (kurwa, co za słowo), dowódcę. Każdy z nich zdobywa podczas walki doświadczenie i zwiększają się jego umiejętności, co owocuje lepszą obsługą pojazdu i lepszymi jego osiągami. Jednak w trakcie rozgrywki mogą oni zostać zranieni lub nawet zabici, co na czas trwania bitwy w sposób mocno negatywny wpłynie na możliwości naszej maszyny.

To jeszcze jednak nic. Do tego wszystkiego dochodzi system penetracji, jakkolwiek zboczenie by to nie brzmiało, i jest to system naprawdę rewelacyjny. W różnych miejscach pancerz ma różną grubość, od czego zależy, czy dany pocisk przedrze się do środka, czy nie. Dochodzą jeszcze rykoszety - kąt uderzenia oraz nachylenie pancerza mogą sprawić, że pocisk, nawet wystrzelony z potężnej stopiątki, bez żadnych szkód prześlizgnie się po nas i poleci w krzaki. No i różne rodzaje amunicji też mają znaczenie. Jeśli nie jesteśmy w stanie spenetrować pancerza jakiejś bestii przy pomocy standardowej amunicji AP, to możemy wykorzystać wybuchowe naboje HE - zwiększą one szansę na trafienie krytyczne, czyli uszkodzenie jakiegoś podzespołu, co sprawi, że mocniejsze maszyny będą miały łatwiejsze zadanie w walce ze spowolnionym czy oślepionym gigantem.


Rewelacyjnie zaprojektowany został również system widzenia. Krzaki i drzewa zapewniają czołgom osłonę - stamtąd niezauważone mogę one obserwować poczynania wroga i przekazywać je innym jednostkom - albo ciężkim czołgom, albo artylerii. W tym celu każdy pojazd wyposażony został w radiostację - od jej zasięgu zależy z jak daleka odbiera sygnały od swoich towarzyszy i na jak dużą odległość sam może innych informować o poczynaniach przeciwnika. Dzięki temu można napieprzać w jednostkę, której normalnie sami byśmy nie zobaczyli, bowiem jest poza zasięgiem naszego wzroku. Trzeba jednak uważać - oddawanie strzałów zza zasłony może zdradzić naszą pozycję. Ruch zresztą też, nawet zwykłe kręcenie działem jest niebezpieczne.

Różnorodność maszyn jest naprawdę duża - zostały one podzielone na czołgi, wśród których wyróżniamy lekkie, średnie i ciężkie, niszczyciele czołgów, które charakteryzują się potężnym, lecz nieobrotowym działem i mocnym przednim pancerzem (aczkolwiek boczne i tylny wołają o pomstę do nieba) oraz artyleria, która jest najmniej wytrzymała, a zadaniem której jest napieprzanie przez całą planszę w miejsca wskazane przez towarzyszy.

Cudowne jest to, że naprawdę grać można na przeróżne sposoby. Każdy czołg jest przydatny. Małe i lekkie pojazdy nie mają szans w starciu, ale mogą szybko przemieszczać się po polu bitwy i odkrywać potężniejsze, acz wolniejsze maszyny nieprzyjaciela. Średnie czołgi również nadają się jako zwiadowcy, aczkolwiek mogą już się odgryźć. Ciężkie potwory wjeżdżają na środek, zbierają pociski na klatę, w trakcie gdy średnie okrążają przeciwnika i walą z flanki, lekkie natomiast przedzierają się na tyły by upolować artylerię. Niszczyciele kryją się po krzakach i, często jednym strzałem, niszczą nieuważne pojazdy nieprzyjaciela, po czym szybko przenoszą się w inne miejsce. Artyleria natomiast, jak to artyleria, napierdala na odległość. I robi to naprawdę solidnie. Każdy znajdzie coś dla siebie. I zostanie również nagrodzony, nawet jeśli ani raz w czasie bitwy nie odda strzału - często bowiem dużo ważniejsze jest wykrycie kilku wrogich maszyn i wskazanie miejsca ich postoju innym, niż bezmyślnie napierdalanie we wszystko, co się rusza. Aczkolwiek to drugie daje naprawdę sporo satysfakcji.


Mapy również zostały zaprojektowane rewelacyjnie. Od miast w ruinach, przez otwarte polany i lasy, aż po górzyste krajobrazy, pełne kotlin i wzniesień. Każda inna i każda wymagająca innego podejścia. Cel natomiast zawsze jest ten sam - wygrywa się albo przez zniszczenie wszystkich pojazdów nieprzyjaciela, albo poprzez zdobycie jego bazy (czyli przesiedzenie w niej odpowiednio długo - tym krócej, im więcej jest tam naszych czołgów).

Kolejną naprawdę dobrze zrobioną rzeczą jest balans - obie drużyny, mimo że losowe, są praktycznie za każdym razem ładnie wyważone. Mają podobną ilość artylerii, podobny stosunek ciężkich czołgów do średnich i lekkich, podobną liczbę niszczycieli. Wzięte są również pod uwagę poziomy pojazdów - zdarza się, że w jednej rozgrywce jesteśmy najmocniejszym ogniwem w drużynie, ale za to już następnym razem znajdujemy się na szarym końcu. Wpływa to znacząco na sposób prowadzenia przez nas rozgrywki, jednak możemy być pewni, że za każdym razem możemy się naprawdę drużynie przysłużyć, bowiem rozrzut zaawansowania pojazdów jest po obu stronach bardzo podobny.

Co dziwne, w tej strategicznej grze (bowiem jest ona strategiczna, i nie ma tutaj znaczenia prostackie sterowanie) rozgrywka jest naprawdę przyjemna i nie przeszkadza to, że za każdym razem dostajemy nowych, zupełnie niezgranych ludzi, którzy popełniają masę głupich błędów. Czemu nie przeszkadza? Bowiem obie strony są zazwyczaj identycznie zagubione. Więc liczba błędów tu i tu jest podobna. Czasem przez głupotę współtowarzyszy sromotnie polegniemy, kiedy indziej natomiast uda nam się piękną szarżą, połączoną z obroną bazy, w pięć minut doprowadzić do cudownego zwycięstwa, bo przeciwnik źle się ustawił po swojej stronie. Nigdy nie wiemy kto nam się trafi - i to jest piękne!

Co jednak z tego wszystkiego, poza napierdalającymi czołgami, mnie urzekło i sprawiło, że od dwóch tygodni trudno mnie oderwać w wolnych chwilach od komputera? Przede wszystkim fakt niezobowiązującej rozgrywki - nie ma tu misji, których wykonanie zajmie mi kilka godzin, nie ma problemów, na które się natknę i na uporanie się z którymi poświęcę całą masę nerwów. Chcę pograć pół godzinki - siadam i gram pół godzinki. Trzy bitwy i cześć. I, co najważniejsze, gra jest banalna. To jeden z tych nielicznych tytułów, o którym w pełni szczerze można powiedzieć: "easy to learn, impossible to master". I to od nas zależy ile zechcemy siebie poświęcić - tak czy siak natomiast będziemy z tego mieć całą masę frajdy.


World of Tanks, jak cała masa gier MMO, które dziś powstają, opiera się o mikropłatności i nieobowiązkowy abonament. Za kasę możemy kupić trochę skuteczniejszą amunicję, wyszkolić momentalnie załogę, zwiększyć tempo zdobywania doświadczenia, powiększyć swój garaż czy też zafundować sobie gotowe pojazdy, których co prawda rozwijać nie możemy, ale które rewelacyjnie sprawdzają się na polu bitwy i które ładnie zbierają fundusze na ulepszenia standardowych maszyn. Co ważne jednak - osoby ładujące w swoje konto grube fundusze nie są wymiataczami na polu bitwy. Mają trochę łatwiej, to fakt, ale zdecydowanie można im pokazać, że kasa to nie wszystko - i ich definitywnie i z premedytacją rozpierdolić.

Czuję, że o całej masie rzeczy nie wspomniałem, lecz każdy z Was z pewnością odkryje je po głupiej godzinie spędzonej na polu bitwy. I zdecydowanie Wam to polecam. Nieważne, czy jesteście niedzielnymi kanapowiczami, którzy przedkładają fotel i pada nad krzesło i myszkę, czy też prawdziwe z Was nołlajfy, które do 85 lvlu w WoWie dojdą w jeden weekend, i którym język polski miesza się czasami z binarnym - każdy z Was znajdzie tutaj coś dla siebie. I dodatkowy plus dla każdego zakompleksionego faceta zgrywającego wielkiego macho-mana - zawsze możecie wybrać czołg z najdłuższą lufą, i też się lepiej poczujecie. Tańsze to, niż Porsche.

Ostrzegam tylko, że możecie wpaść ostro, jak ja, i skończy się wówczas tak, że na każdą prośbę otoczenia o cokolwiek - nieważne, czy to siostra, która chce kasę na kino, czy dziewczyna, która się domaga spaceru po parku - będziecie odpowiadać krótko, lecz zwięźle: "Nie mogę ci pomóc - jestem czołgiem". No bo, kurwa, jestem.

1 komentarz: