czwartek, 3 grudnia 2009

"Rewers", czyli polskie ścierwo

Nie sądziłem, że miną niespełna dwa dni, a ja już będę wiedział co chcę na swoim blogu (ja prowadzę bloga... ależ się zeszmaciłem) zamieścić. Są jednak chwile, kiedy człowieka po prostu krew zalewa, szlag trafia, dunder świszcze i cholera bierze - a mnie zalało, trafiło, świsnęło i wzięło jak nic po moim wczorajszym wyjściu do kina. Udałem się na seans z zamiarem zobaczenia filmu Rewers, o którym słyszałem, że jest najlepszym polskim filmem - i to nie tylko z tych, które powstały ostatnio, ale również bardzo dobrze sobie radzi na przestrzeni kilku lat (pojawiało się wręcz słowo "dekada") i określany jest mianem "polskiego kandydata do Oscara".

Kina polskiego nie znam - zatrzymałem się w swojej edukacji na Misiu, Nie ma róży bez ognia, Rejsie, Hydrozagadce i tego typu klasykach naszej nadwiślańskiej kinematografii. Ogólnie na temat polskiego kina mam zdanie dość... niepochlebne - uważam nasze rodzime filmy za półamatorskie ścierwa, które może oglądać jedynie ktoś, kto nigdy w życiu nie widział dobrego filmu. Moje nastawienie było więc identyczne w przypadku Rewersu - byłem niemal pewien, że będzie to po prostu niezjadliwe gówno. Za swoje poglądy zostałem zresztą zbesztany - usłyszałem, że nie mogę się wyrażać w ten sposób na temat czegoś, czego nie widziałem, bo świadczy to jedynie o mojej ignorancji. Próbowałem się powoływać na statystykę i wnioskowanie logiczne, ale moje próby spaliły na panewce i nie spotkały się z żadnym zrozumieniem, co jest tym zabawniejsze, że cała dyskusja odbywała się na wykładzie właśnie ze statystyki (choć muszę tutaj dodać, że była to statystyka wykładana na UW i wepchnięta na siłę ludziom, którzy nie wiedzieliby, czy podczas liczenia pola pod wykresem funkcji mają wykorzystać całkowanie czy różniczkowanie - więc nie można po nich zbyt wiele oczekiwać). Jak już napisałem, zostałem nazwany ignorantem, okazało się jednak, że tak naprawdę byłem prorokiem. Znowu.

Po wyjściu z kina szukałem ciepłych słów, które mógłbym o Rewersie powiedzieć. Jakichkolwiek. Naprawdę chciałem znaleźć w nim coś dobrego. Jedyne pozytywne określenie, które mi przyszło do głowy, brzmiało natomiast tak: "był chwilami śmieszny". I tyle. To wszystko. Wszystkie dobre strony filmu zawarte w tych trzech słowach. "Był chwilami śmieszny". Cudo polskiego przemysłu filmowego, dzieło dekady, kandydat do Oscara. "Był chwilami śmieszny". Gdyby nie fakt, że mam o sobie całkiem dobre mniemanie, to jeszcze bym pomyślał, że jestem po prostu na ten film za głupi. Ale trzeba być intelektualnie grubo poniżej poziomu, który prezentuje sobą przeciętny kamień, żeby być za głupim na ten film.

Akcja rozgrywała się w latach pięćdziesiątych (pomijam tutaj te idiotyczne wstawki z czasów współczesnych, które pasowały do całości tak, jak pasowałoby coś do czegoś, co do tego by w ogóle nie pasowało) i miałem nadzieję, że zostanie mi przynajmniej - i podkreślam słowo "przynajmniej", bowiem naprawdę nie oczekiwałem wiele od tego filmu - pokazana Warszawa za dawnych dni. Ale prawie z krzesła nie spadłem śmiejąc się do rozpuku, gdy okazało się, że jedyne obrazy stolicy sprzed kilkudziesięciu lat jakie zostanę nam zaprezentowane, to będą wstawione nagrania wyciągnięte z archiwów! Natomiast wszystkie sceny nakręcone już na potrzeby filmu nie pokazują w ogóle miasta - pojedyncze kamieniczki, ujęcie ulicy tak, by nie pokazać więcej niż dwa budynki obok siebie. Przy czym w ujęciach tych od razu widać, że przedstawione nam obrazy mają tyle wspólnego z latami pięćdziesiątymi, co widoki, które mogę podziwiać w każdej chwili wyglądając za okno. Potrzeba czegoś więcej niż nakręcenia starych kamieniczek bez graffiti żeby przenieść w sposób wiarygodny widza w czasie. Najbardziej rozbawił mnie fakt, że cały film jest czarno-biały. Oczywiście można to tłumaczyć tym, że są to "dawniejsze czasy", "wspomnienia" a dodatkowo ta szarość "ma głębokie znaczenie symboliczne". Ja jednak nie mogę oprzeć się wrażeniu, że konwencja ta została zastosowana tylko dlatego, że ujęcia Warszawy zabrane z kronik nie były w kolorze, ekipa od efektów specjalnych natomiast prędzej by cofnęła się w czasie w celu nagrania prawdziwego starego miasta, niż pokolorowała dostępny materiał. Jednak gdyby film był kolorowy, kroniki czarno-białe, to przynajmniej byłoby to śmieszne. Wyszło jednak żałośnie - jak nieudolna próba połączenia jednego z drugim. Kroniki są takie, jakimi je każdy zna - ziarniste, trzęsące się, nieostre. Reszta filmu to natomiast obraz-żyleta, którego chyba jedynym dostosowaniem była owa desaturyzacja (o ile to spolszczenie w ogóle funkcjonuje w naszym pięknym języku). Jednym słowem - amatorszczyzna i prowizorka. Czyli jak w polskim kinie.

Wspomniałem ekipę od efektów specjalnych - nie jestem jednak pewien czy takowa w ogóle istniała... Jeśli spojrzymy na efekty postarzenia głównej bohaterki o kilkadziesiąt lat to będziemy pewni, że wziął się za to ktoś, kto dotychczas lepił jedynie kotki z gliny, i to w dodatku nieudolnie. Patrząc na jej twarz byłem przekonany, że zaraz jej się to wszystko odlepi i odpadnie. Ale kto by się przejmował realizmem?

Nie mam pojęcia czym ten film tak naprawdę był. Wyglądało to jak połączenie tak różnych stylów kina, że efekt końcowy po prostu nie mógł być zjadliwy. Film noir, komedia, dramat, sztuka telewizyjna, pastisz, etc... I tak nie wiem, czy połowa tego była zamierzona, czy po prostu "tak jakoś to wyszło". W każdym razie efekt końcowy przypomina coś, co można by określić eklektyzmem w najgorszym tego słowa znaczeniu. Całość posklejana z pojedynczych elementów, które nijak się mają do siebie, a klej je spajający kapie wszędzie naokoło tylko uwidaczniając, że było to na siłę łączone, a ktoś robotę mu powierzoną koszmarnie spartaczył. Stwierdzono chyba, że ciekawie będzie pobawić się konwencją, nikt nie miał jednak zielonego pojęcia, jak się do tego zabrać i wyszło to, co wyszło. Jeśli natomiast już jesteśmy przy zabawach konwencją, to polecam każdemu Świętą Trójcę Tarantino - Pulp Fiction, Death Proof, Inglourious Basterds - prawdziwe perełki i odpowiedź na pytanie, jak to powinno się robić.

Na koniec przypomniało mi się po raz kolejny, że to, co opisałem powyżej, jest jednym z najlepszych polskich filmów. Tak mówią ludzie. Tako rzeczą krytycy. Ja natomiast po raz kolejny walę głową w ścianę ni w ząb nie rozumiejąc o co w tym wszystkim chodzi i czemu sobie wszyscy ze mnie żarty stroją... Na szczęście w następnym tygodniu udam się na Zombieland - i to obejrzę z przyjemnością.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz